Węgiersko-słowacki tort - letnie tournee Chóru UW

2006-07-09 10 05 23 balatonKiedy wiosną 2001 roku Chór leciał na Wyspy Kanaryjskie, każdy kto znalazł się na pokładzie samolotu wiedział, że chwycił szczęście za nogi. To były dwa tygodnie bajkowych wakacji z Requiem Verdiego w Las Palmas. Kolega-tenor Marcin jeszcze na wyjeździe ukuł nieco obcesowy, ale zgrabny bon mot, który doskonale opisywał te niezapomniane dni. Relaja tus nalgas oznaczało słodki czas relaksu, zabawy, nicnierobienia i najszerzej rozumianych przyjemności. Po pięciu latach spędziliśmy kolejne wspaniałe wakacje, które miały coś z klimatu wyprawy na Kanary. Tym razem naszym Eldorado był Balaton. W drodze powrotnej odwiedziliśmy Budapeszt i przyjaciół na Słowacji.

Życie w wodzie

sporty wodneSiofok to dla Węgrów letnia mekka. Atrakcji tutaj co niemiara, ale głównym motywem wakacyjnego dolce vita jest oczywiście ON. Gigantyczny, nie mający sobie równych w Europie Środkowej, ciepły, jedwabny, nie wiedzieć czemu nazywany przez właścicieli błotnym (węgierski to jednak dziwny język), płytki i słodki BALATON. Stanowił punkt odniesienia, miejsce spotkań, dominantę naszej letniej konduity. Kiedy tylko dojechaliśmy do Siofok, natychmiast z biglem ruszyliśmy do wody, kajakiby pozostać w niej przez następnych kilka dni. Balaton był dla nas jak dobra matka - przyjął wszystkich, zarówno umiejących, jak i nie umiejących pływać, amatorów wodnych spacerów (umożliwiająca je płycizna sięga kilkaset metrów od brzegu), koneserów aerobiku i siatkówki w wodzie czy wreszcie tych, którzy chcieli poczuć się jak w filmie Słoneczny patrol - korzystających z łódek, kajaków, motorówek, rowerów wodnych i desek surfingowych.

Umiar w sezonie ogórkowym

a wieczorem...Balaton był nie w kij dmuchał, ale po zmroku, poza kąpaniem i spaniem, trzeba było coś jeszcze robić. Postawiliśmy na dyskotekę i nocne Polaków rozmowy, nie dręcząc się przy nich bynajmniej suchym zakonem. Byliśmy bądź co bądź na wakacjach, więc coś od życia nam się należało. Nie było jednak mowy o zaprawianiu się do imentu czy codziennych breweriach. Kronikarz nie zanotował, by Pani Dyrygent była zmuszona kogokolwiek obsztorcować w związku ze zbyt dużą ilością tego czy tamtego. Pamiętaliśmy o umiarze i czekających nas koncertach.
Pierwszy miał miejsce w kościele w Keszthely, najstarszym mieście na zachodnim krańcu Balatonu. Nasze drogie Panie zapamiętają go przede wszystkim ze względu na sceniczny debiut nowych sukienek. Kolejne występy to koncerty open-air, w Siofok i parku miejskim w Budapeszcie. O ile w Keszthely postawiliśmy na repertuar sakralny (Crucifixus A. Lottiego, Cantus Gloriosus J. Świdra), to na świeżym powietrzu pokazaliśmy pazur rozrywkowy (Michelle Beatlesów, baskijskie Kitolis czy żydowskie Un Az Der Rebe Zingt). Śpiewaliśmy w samym środku wyjątkowo gorącego lata, a sezon ogórkowy ma swoje prawa. Pewnie dlatego widownia na koncertach nie była zbyt liczna, a ta, która była, nie wykrzykiwała nas do bisów. Niemniej jednak, wzbudziliśmy poklask wykonując węgierskie Esti Dal.

Dla każdego coś miłego

Budapeszt - park MillenarisPeszt i chór w BudzieZdarzyło się i tak, że matka-natura nie pozwoliła nam zaśpiewać koncertu do końca. W parku Milenaris w Budapeszcie gdzieś po pięciu-sześciu numerach lunęło i zawiało tak mocno, że nie pozostało nam nic innego, jak w trymiga opuścić scenę. Stolicę Węgier mogliśmy eksplorować tylko przez dwie doby - starczyło czasu na centrum, najważniejsze zabytki i słynne miejskie łaźnie.
Na wyjeździe czas płynie inaczej niż w zgrzebnej, codziennej rzeczywistości. Z tej ostatniej warto wyrwać się do chóru choćby na weekend. Tak uczyniła koleżanka-alt Ola i weteran scen, kolega-bas Jacek. Półtoragodzinnym lotem doszybowali do Budapesztu, by intensywnie łapać z nami klimaty ostatnich dni tournee. A końcówkę mieliśmy mocną - wizyta u serdecznych przyjaciół Słowaków we Vranovie nad Toplou, koncert w tamtejszym kościele i open-air party pod znakiem samogonu, śliwowicy i kiełbasek z grilla. W drodze powrotnej do Warszawy było o czym opowiadać - każdy, od chóralnego gołowąsa do najstarszego stażem wygi, przeżył w ciągu dziesięciu gorących lipcowych dni coś fajnego, unikalnego, pierwszego, niepowtarzalnego. Kolega-bas Marcin dostał "Order Koziołki", przyznawany przez koleżankę-alt Małgorzatę alias Koziołka, U przyjaciół we Vranovieza aurę wytwarzaną na wyjeździe. Pani Dyrygent kawaler orderu Koziołki wraz z fundatorkąmogła bladym świtem posłuchać melodii z oldskulowej szafy grającej w podrzędnym barze - centrum rozrywki we Vranovie nad Toplou. Piszący te słowa miał jedyną w życiu okazję obejrzeć finał piłkarskich mistrzostw świata z komentarzem węgierskim i zarobić w towarzyszących meczowi zakładach 2400 forintów. Słowem, każdy przeżył swoje własne pięć minut, każdy wykroił dla siebie kawałek węgiersko-słowackiego tortu. Jego smak pozostanie w nas do kolejnego wyjazdu.

chór w założeniu (pałacowym)


Tomek Lach
Tomasz Lach
,
autor śpiewa basem
w Chórze Akademickim UW


zdjęcia:
archiwum ChAUW


Wszystkich, którzy czytając powyższe, poczuli chęć dołączenia do naszego zespołu i przeżycia kolejnych pasjonujących koncertów i wyjazdów, zapraszamy na przesłuchania w październiku.